→ Start
Było późne lato. Nie padało od kilku miesięcy. Trawa na łące, niegdyś surowo zielona, zmieniła kolor na żółty. Tylko olbrzymi wróbel na skraju lasu wciąż stał wysoko. Liście buków w dolinie schły i zaczynały opadać. Nie pamiętał tak strasznej suszy.
Ale pewnego dnia, około południa, niebo pociemniało. Nad głowami pojawiły się kohorty fioletowych chmur, zasłaniając światło słoneczne. Nadeszła burza. Nad głowami zaczęły pojawiać się błyskawice. Święty Eliasz ruszył swoim rydwanem po niebie. Huk grzmotu przetoczył się długim echem przez doliny. Ulewa spadła na góry. Podmuchy wiatru targały gałęziami drzew. Straszliwy piorun uderzył w jodłę na sąsiednim wybrzeżu. Wybuchł ogromny pożar. Szalejący ogień łapczywie pochłaniał drzewo po drzewie, wbrew deszczowi, który nie przestawał padać. Pomimo chłodnych kropel, mógł już poczuć ukłucie ognia. Wichura również podsycała ogień, przenosząc iskry nad las. Czy to może być koniec?
Minęło kilka godzin. Wiele, kilka? Stracił ich z oczu. Nagle, tak jak się zaczęło, burza ustała. Chmury odpłynęły, zabierając ze sobą wiatr. Słońce uciekało ku zachodowi. Pożar, który szalał w lesie na sąsiednim wybrzeżu, ustał. Zatrzymał go strumień w dolinie, który nabrzmiał, zasilany deszczem spływającym z górskich zboczy. Odetchnął z ulgą.
Jego kuzynka, sosna wejmutka, była szczęśliwa. W końcu jej potomstwo, szyszki, które przez lata toczyły się wśród kamieni, otworzyły się w cieple ognia, wyrzucając swoje nasiona. W krótkim czasie młode sosny wypuściły pierwsze gałęzie, pierwsze konary nad spaloną ziemią.
Minęły lata. Dobry starzec z białą brodą właśnie opróżnił swój worek w domach dobrych dzieci. Małe dzieci szczęśliwie spały.
Księżyc w pełni rozpostarł swój srebrzysty płaszcz nad bezruchem nocy. Śnieg lśnił, jakby napędzany własnym światłem. Nawet szept wiatru nie zakłócał mroźnej ciszy północy.
Ale nagle spokój natury został przerwany przez uderzenie. Z tłucznia w oddali spadł okap pleśni. Lawina! Aksamitny śnieg, zrodzony z lekkiej bryzy, przemienił się w bestię, rosnącą i nabierającą prędkości. Nic nie stało jej na drodze. Nawet grubość starego zagajnika. Stare i młode jodły kruszyły się jak drzazgi pod białym podmuchem. I nagle cisza. Wezbrany potok zatrzymał się w dolinie. Wraz z nastaniem świtu na zboczu góry pojawił się szeroki pas. Powalone jodły leżały rozrzucone, jakby ścięte przez furię olbrzyma.
Whew! Tym razem spudłował.
Wiosna. Zapał do życia rozpalał się dookoła. Przebiśniegi wesoło unosiły swoje małe dzwoneczki pośród płatów śniegu zżartych przez północny wiatr.
Bez ostrzeżenia wnętrzności Ziemi zaczęły się trząść. Ogromny klif oderwał się od szczytu. Spadał coraz szybciej, łamiąc jak ciernie stojące na jego drodze jodły. Trzęsienie ziemi. Zmierzał w jego kierunku, torując sobie drogę przez gęstwinę. Wycofał się w głąb siebie, by nie poczuć końca. Poczuł, jak jego gałęzie gwałtownie odsuwają się na bok. Usłyszał przeraźliwy trzask, a potem grzmot. Powoli leśne stworzenia ucichły.
Kiedy się ocknął, smukłe drzewo, które chroniło go, odkąd był jednonogim chłopcem, leżało zgarbione na ziemi. Żegnaj, stary. Odkąd ktokolwiek wiedział, a starzy ludzie mówili to samo, nigdy nie było takiego trzęsienia ziemi na szczycie góry. Myślę, że w dolinie był to szczyt świata.
I znowu uszedł z życiem. Ktoś tam na górze musi go kochać.
[...] czytaj więcej ... Cumpene [...]
[...] Cumpene [...]