Różne

Podróż 6 - Woda

Oczekiwanie

Ciemna zieleń lasu zabarwiona była gdzieniegdzie czerwienią, żółcią lub pomarańczem jesieni. Coraz więcej czerni schodziło ze szczytu Pietrosa, sprawiając, że słońce zerkało skąpo. Noce stawały się coraz dłuższe, ale rzadko widywałem niebo usiane gwiazdami. Nawet, ku mojej radości, było coraz mniej bezpańskich psów pasterskich, które podnosiły łapy, by zaznaczyć swoje terytorium na naszych ciałach. I przyszły. W poniedziałkowy poranek przybyli pasterze, przybyli budowniczowie tratw, przybyli flisacy, wszyscy załadowani mnóstwem wozów pełnych narzędzi i towarów, prowadzeni przez zaciekłe żony, które, gdy zakładały kagańce koniom, skubały hordy dzieci w szytych na miarę płaszczach lub sumanach. Niektórzy z siekierami i kilofami, niektórzy z kozami i ostrogami, niektórzy z ostrogami i linami, schodzili się w małych i dużych ilościach i zabierali się do pracy. Mężczyźni wyciągnęli nas ze stosu, w którym byliśmy przechowywani od wiosny i zaciągnęli nad brzeg wody. Rzemieślnicy zaczęli budować deski. Dowiedziałem się teraz, że właściwa tratwa składa się z co najmniej trzech lub czterech desek, z których każda zbudowana jest z dwudziestu trzydziestu bali. Ułożyli nas na końcach i zaczęli wiązać ze sobą kolcami przechodzącymi przez otwory wywiercone w nich wrzecionem. Znalazłem się pośrodku, to znaczy na przedniej tratwie. Co więcej, jako że byłem wyższy, wybrano mnie na kapitana, umieszczając z boku. Kiedy spojrzałem za siebie, zobaczyłem jeszcze dwóch ludzi na śródokręciu, a następnie codger lub huzer, do którego właśnie przymocowano duże wiosło, które miało być używane przez nianię, sternika na rufie tratwy. Podczas gdy belka poprzeczna i przednie wiosło były mocowane, zerknąłem dookoła, aby zobaczyć, co robią ci na brzegu. Maluchy zdjęły sumy i koxy i biegały, chowając się za wozami. Starsi stali niedaleko nas, przyglądając się uważnie, czy kiedy dostaną swoje tule, też zostaną flisakami.
Gospodynie przygotowały klepki z kamieni rzecznych, rozpaliły ogień i zawiesiły na misce garnek z wodą na pierogi. Niektóre, bardziej energiczne, wybrały z koryta rzeki kilka większych kamieni i ułożyły je obok siebie na środkowej tratwie. Na nich umieścili kilka bruzd ziemi, które dobrze zaorali. Następnie zrobili palenisko z kilku innych kamieni i przymocowali miskę, do której zawiesili kociołek, w którym flisacy mogli gotować posiłki podczas podróży po wodzie. Inni wycięli ramię z wikliny z trzciny na brzegu i zrobili worek, do którego flisacy włożyli swoje ubrania, narzędzia i torby z towarami. Po chwili zauważyłem mężczyznę bardziej różniącego się od pozostałych. Nosił buty i czapkę, potykał się i potrącał robotników. Miał mały notesik, w którym notował coś ołówkiem. Flisacy patrzyli na niego i nazywali go "wiolonczelistą". Był bardziej jak direccibaș, Turek, który, starsi, którzy również słyszeli to od swoich starszych podczas dominacji osmańskiej, był odpowiedzialny za spływy w okolicy.
Po nocy spędzonej tam, gdzie mogliśmy, gdy świt dopiero się budził, jakbyśmy trochę przysnęli, rozległ się wielki ryk. Woda wdzierała się z krzykiem. Bramy zostały otwarte. Początkowo wody było mniej, aby nie powstała fala pływowa, która, nie daj Boże, rozerwałaby tratwy. Ale potem wrota zostały całkowicie otwarte, opróżniając stado za wysepką. Unosimy się na wodzie. Cały tłum zebrał się na brzegu, by popatrzeć, jak odpływamy. Odwiązujemy liny, którymi byliśmy zakotwiczeni i ruszamy w dół rzeki. Wkrótce mijamy nabrzeża, zostawiamy za sobą Zugreniul, po prawej stronie zostawiamy szczyt Pietrosul, a przed nami otwiera się dolina Bistrița Aurii. Flisacy ostrożnie podążali za wodą, wykrzykując komendy i zachęty do pokonania Toancele, tych obszarów z ogromnymi głazami, które mogą rozbić tratwy jak tratwę z lodu. Udało nam się bezpiecznie opuścić ten obszar, nie wpadając w żadne korki ani więzienia, jak nazywają je raftingowcy, w których wiele osób straciło życie. W niebezpiecznych miejscach na brzegu widać załogi piorunochronów. Są tam młodzi chłopcy, którzy są gotowi wyruszyć tam, gdzie zdarzają się wypadki. Nie wiem, gdzie jeszcze szukać. Wioski położone na zboczach gór lub lasy, które opadają do brzegu wody. Nagle pode mną błyska srebrna błyskawica. To albo mała, zwinna, zagubiona kaczka, która rzuciła się, by złapać lipana, albo jakiś lekkomyślny mały klen, który rzucił się w głębiny.
I oto jesteśmy w Broșteni. Tutaj dołączyło do nas kilka tratw z Neagry. A tutaj zespół tratw, z którym przybyliśmy, opuszcza nas i wraca do domu. Z nowym zespołem tratw wyruszyliśmy do regionu Neamțț. Tutaj opuszcza nas kilka tratw, których drewno zostało zakupione przez lokalnych handlarzy drewnem. Płyniemy ponownie, na oswojonej Bistriță, aż w pobliżu Bacău, w Galbeni u zbiegu z Siretul. Kilka tratw opuszcza nas ponownie w drodze do fabryki papieru w Letea. Tutaj, być może, ci, którzy chcieli stać się autorami książek i zeszytów, spełnią swoje marzenie. Tutaj ponownie zespół zmienia zespoły, a tratwy są łączone w dwójki i trójki, tworząc tak zwane mosty, z których każdy jest prowadzony przez dwóch flisaków z przodu. W połowie półwyspu Vrancei zespół zmienia się ponownie, a kolejne mosty łączą się, tworząc tak zwane saluri, które są sterowane aż do Galati przez dwóch mężczyzn, dobrych sterników. Tutaj, jak widać, los drzewa, po długim procesie selekcji, znów stałem się drzewem, i to dużym drzewem. Tyle, że zamiast gałęzi mam teraz sadzonki. Przymocowany do kokpitu żaglówki, popłynąłem - uwaga, nie mówię popłynąłem - w dół Dunaju przez Sulinę i wypłynąłem na morze. Zapomniałem ci powiedzieć, że przede mną na dziobie był przedni maszt, stary przyjaciel, z którym przybyłem aż z Zugreni. Nie znałem masztu na rufie, mizzenmasztu, który przybył gdzieś z Mures. Ale zostaliśmy przyjaciółmi.
I tak podróżowaliśmy po morzach daleko i szeroko. Byłem w Sewastopolu, byłem nawet w Stambule. Ale dni drzewa są policzone. Pewnej nocy, podczas strasznego sztormu, na naszym morzu, które nie bez powodu nazywa się Morzem Czarnym, zostałem wyrwany z kokpitu i wrzucony w fale. Płynąłem tak długo, aż straciłem poczucie czasu, aż pewnego dnia wyrzuciło mnie na plażę, gdzie znalazł mnie starzec. I tak po prostu, znów będę użyteczny dla mojego przyjaciela, mężczyzny.

Mircea Nanu-Muntean

Mircea Nanu - Muntean urodził się, jak sam lubi mówić, pod koniec pierwszej połowy ostatniego stulecia ubiegłego tysiąclecia (13 grudnia 1948 r.) w Bosanci, w okręgu Suceava. Jest redaktorem radiowym i telewizyjnym programu "Na granicach wiedzy", zapalonym pisarzem science fiction, członkiem-założycielem "ARCASF" (Rumuńskie Stowarzyszenie Klubów i Autorów Science Fiction).

1 komentarz

Dodaj komentarz

Ta strona używa Akismet do redukcji spamu. Dowiedz się, jak przetwarzane są dane Twoich komentarzy.

Kategorie

Zapisz się do newslettera

Newsletter w piątek rano
Informacje i porady od ekspertów

pl_PLPolski